Gdy pierwszy raz kolega spytał mnie, jakie są wady życia w Nowej Zelandii,
zrobiłam karpika i stwierdziłam, że no nie wiem, może to, że Kiwusi nie wiedzą,
gdzie w domu powinien stać kosz na śmieci? Od tamtej pory minęło już trochę
czasu – ostatnio stuknęły mi dwa lata w Nowej Zelandii – a przy okazji premiery
książki coraz częściej zdarzają się rzeczy niewiarygodne, na przykład ja
udzielam wywiadu, a ktoś tego słucha. Brr.
Wywiady wywiadami, ale w końcu musiałam dorosnąć, zostawić kosze na śmieci
za sobą i przygotować się do odpowiedzi na pytanie: jakie są wady życia w Nowej
Zelandii.
I dziś podzielę się z Wami tą wiedzą.
Izolacja
To zdecydowanie największy problem. Mieszkając w Nowej Zelandii, nie ma
mowy o weekendowym wypadzie za granicę. Lot do Polski to minimum 27 godzin,
więc Europejczycy rodzinę widują głównie w telefonie.
Ale izolacja ma jeszcze inny wymiar, poza turystycznym – Nowa Zelandia nie
ma jakoś szczególnie rozwiniętego przemysłu, więc dużo produktów jest
importowanych z zagranicy. Technologia, elektronika, czy nawet warzywa zimą
płyną do nas z Azji, a transport winduje ich ceny. Pomidory w lipcu mogą
kosztować 14 dolarów (40zł) za kilogram.
Ja na czas zimy zwykle stwierdzam, że nie lubię pomidorów.
Niskie zaludnienie
Pięć milionów (czyli połowa Czech) na obszarze, który rozciąga się, gdyby
go przyłożyć do mapy Europy, od Danii po Hiszpanię. Dwa miliony to samo
Auckland. 30% to parki narodowe. Nowa Zelandia jest PUSTA i ta pustka
ciągnie się kilometrami. Setkami kilometrów. Między miasteczkami/wioskami często
jest tylko jedna, prosta droga i brak zasięgu przez kilka godzin.
Jeśli kochasz naturę i nienawidzisz ludzi, w Nowej Zelandii będziesz mieć
jak w raju. Jeśli jednak lubisz aktywne życie towarzyskie, kluby z
planszówkami, imprezę co piątek i zajęcia z zumby, istnieje ryzyko, że w Nowej
Zelandii – pomijając Auckland – umrzesz z nudy.
Ostre słońce
Nowa Zelandia znajduje się niedaleko dziury ozonowej. Słońce w Nowej
Zelandii pali. Wyjście bez kremu z filtrem nawet na pół godziny oznacza
pomidora na twarzy przez kolejne dwa dni. Nigdzie nie byłam tak brązowa, jak
podczas lata w Nowej Zelandii, mimo że nigdzie się nie ruszam bez kremu i
nakładam go co kilka godzin. No nie da się.
Brzmi to jak drobiazg, ale rak skóry jest najpowszechniejszym rakiem w
Nowej Zelandii (ok. 80 tys. przypadków rocznie w porównaniu z 16 tys.
wszystkich innych rodzajów raka!), a Kiwusi wyglądają na starszych niż są –
dwudziestolatkowie mają takie zmarszczki, jakich w Polsce dostaje się po
czterdziestce.
Kuzyni komarów z piekła rodem
Myślicie, że komary są wkurzające? Nowa Zelandia ma coś tysiąc razy
bardziej denerwującego: sandflies (nie znalazłam polskiej nazwy dla tego
gatunku). Sandflies to meszki zbierające się często przy zbiornikach wodnych,
które gryzą ludzi bez opamiętania, a ich ugryzienia swędzą godzinami… czasem
nawet na następny dzień. Ranki po ugryzieniach goją się długo, tydzień to
minimum. Blizny zostają na miesiące.
Nowa Zelandia jest piękna, wiele szlaków górskich i ścieżek znajduje się
przy rzekach i bajecznych jeziorach. Nie wszystkimi można się nacieszyć –
czasem ledwie przysiądziesz na drugie śniadanie, musisz uciekać.
Całe szczęście, że sandflies mają swoje preferencje, obszary występowania i
sezony gryzienia – gdyby nie to, campingi w Nowej Zelandii byłyby niemożliwe do
zniesienia.
Koszty życia
Owszem, jedzenie i benzyna są droższe niż w Europie, ale dobre zarobki,
nawet na minimalnej pensji, nieźle to równoważą. Mnie z każdej wypłaty udaje
się odłożyć sporą sumkę.
Ale schody zaczynają się, gdy wychodzimy poza podstawowe potrzeby. Służba
zdrowia w Nowej Zelandii jest droga. Nie tak kosmicznie jak w Stanach, ale
nadal – wizyta w przychodni czy, nie daj panie, u dentysty, to bolesne
uderzenie dla portfela. Ceny domów rosną z roku na rok, szczególnie w Auckland,
gdzie dzieje się kompletny cyrk i ja się trzymam od tego z daleka – jeszcze
długo, a może nigdy nie będzie to moim problemem – ale chcę szczerze powiedzieć
Wam o wszystkim, co wiem.
A wiem, że dorosłe życie w Nowej Zelandii dużo kosztuje.
Kosze na śmieci
Dobra, o tym też muszę wspomnieć, i proszę ten akapit traktować z
przymrużeniem oka. Otóż: w kiwi domach nie ma jednego miejsca, gdzie trzyma się
kosz na śmieci. Wiecie, jak jest w Polsce – kosz zawsze w honorowym miejscu w
szafce pod zlewem.
W Nowej Zelandii pod zlewem nic nie znajdziecie. Tutaj kosze na śmieci mogą
być wszędzie – w rogu pokoju, za lodówką, w przedpokoju, czasem w jakiejś
losowej szafce. Ja jestem przyzwyczajona do koszy na śmieci pod zlewem,
dwudziestu pięciu lat nawyku nie sposób wyplenić. Nie powiem już, ile razy na
domówce próbowałam coś wyrzucić i kończyło się gospodarzem podchodzącym do mnie
z pytaniem, czemu przetrzepuję mu szafki w kuchni.
Na dom, w którym kosz stoi pod zlewem, natknęłam się po raz pierwszy po
prawie dwóch latach, szukając nowego pokoju do wynajęcia. Chyba nie muszę wam
mówić, że prawie łzy miałam w oczach.
I wiecie co?
Wprowadziłam się następnego dnia.
Dzięki wielkie za przybliżenie życia w Nowej Zelandii. Ja mam jakąś rodzinę z kolei w Australii, ale nie mamy z nimi kontaktu. Pozdrawiam Miko :-) .
OdpowiedzUsuńJakie ciekawostki. Ta o koszach na śmieci bardzo mocno mnie zadziwiła.
OdpowiedzUsuńMeszki to koszmar 😵💫 trzeba ciągle iść z prędkością min. 5km/h wtedy nie gryzą 😁 pozdrowienia z Polski
OdpowiedzUsuń