Jak wygląda praca au pair w Nowej Zelandii?





Miło się żyje w czasie apokalipsy.

Restauracje padają, turystyka jest martwa, tysiące ludzi zostają bez pracy. Ale jest jedna grupa społeczna, która stała się towarem pierwszej potrzeby. W ciągu jednej nocy grupy na fejsbuku spuchły od ogłoszeń, tak jak puchnąć zaczęły nasze portfele.

Panie i panowie – oto prawda:

Opiekunki do dzieci stały się towarem pożądanym bardziej niż papier toaletowy.

Au pair w Nowej Zelandii


Zabawnie to wszystko wyszło. Trzy tygodnie temu przyjechałam do tego maleńkiego domku w zachodnim Auckland, gdzie miałam przesiedzieć ostatnie dwa tygodnie do następnego lotu w ramach workaway – kilku godzin pracy dziennie w zamian za wyżywienie i zakwaterowanie. Dwa dni po moim przyjeździe, kiedy w Nowej Zelandii pojawiły się pierwsi chorzy, a Polacy zaczęli wracać z wakacji przed czasem, mieszkającemu niedaleko dziadkowi naszych dzieciaków anulowano podróż do Indii.

Kerri oznajmiła mi wtedy wprost: skoro on tu jest, to w sumie już cię nie potrzebujemy, więc nie mielibyśmy nic przeciwko, jakbyś wróciła szybciej do domu.

W sumie już cię nie potrzebujemy.

Gdybym miała jaja, to kopnięcie czułabym przez rok.


Dzień pracy au pair


W pierwszym tygodniu moja praca była łatwa. Rano pomagałam dzieciom się ogarnąć, spacerowałam z Anielą do szkoły, wracałam sama w ciszy i spokoju. Nawet taką kawiarnię fajną mijałam po drodze, co to do niej miałam w przyszłym tygodniu zajść na coś słodkiego i pisanko.

Po powrocie do pustego domu parzyłam sobie kawę i zaczynałam pisać. Wokół mnie cisza, spokój i niedojedzone jogurty z księżniczkami – czego chcieć więcej?

Po południu odbierałam Anielę ze szkoły. Czasem szłyśmy na plac zabaw, gdzie odkrywałam, że moja kondycja fizyczna leży pod ślizgawką i kwiczy w cierpieniach. Czasem niosłam ją na plecach, bo mała i chuda jest. Czasem śpiewałyśmy razem, spacerując, albo się goniłyśmy.

I wszystko było łatwe i proste.

Bywały też dni, gdy nic łatwe i proste nie było, a Aniela reagowała płaczem i zawodzeniem na każde słowo.

Rodzina, z którą mieszkam, ma polskie korzenie i Kerri chciała, żeby dzieci nauczyły się polskiego (gdy przyjechałam, nie mówiły ani słowa), więc właśnie to miałam z nimi robić przez godzinę dziennie – i tu należy wam się słowo wyjaśnienia, skąd ja się wzięłam pod ich dachem.

Ja to ja i jak zwykle szukając pracy lekko wyolbrzymiłam doświadczenie w nauczaniu dzieci języka angielskiego. A przecież angielski, polski, co to za różnica.

Ale też ja to ja i nikt tak dobrze nie udaje, że wie, co robi. Z pełnym przekonaniem przeszukałam internet i własną wyobraźnię i zaczęłam prowadzić lekcje jak profesjonalna nauczycielka. Ale ile się te moje dzieci nauczyły!!! 

Gdzieś w międzyczasie Nowa Zelandia zabroniła kontaktów ze starszymi członkami społeczeństwa. Nagle Kerri prosiła mnie, bym została dłużej, a z bezpłatnego dodatku do rodziny stałam się płatnym zbawieniem.

Wszystko było pięknie, dopóki nie zamknęli szkół.


Brak rutyny


Zamknięcie szkół uderzyło w nas znienacka. Owszem, chorych było wtedy już więcej niż w Polsce, gdy nasz rząd wprowadził izolację, ale Nowa Zelandia nie panikowała jakoś szczególnie, i myśleliśmy, że szkoły i restauracje będą otwarte jeszcze tydzień, może dwa…

Niespodzianka!

Z dnia na dzień głowa domu zaczął pracować z sypialni i prowadzić Szalenie Ważne Rozmowy w akompaniamencie dziecięcych wrzasków. Dla Kerri, dotychczas przedszkolanki, jedynym zadaniem na każdy dzień stało się dbanie o dwójkę swoich dzieci.

No i przeżycie.

I może jeszcze: przeżycie o zdrowych zmysłach.



Dwójka dzieci w wieku sześć i cztery lata, pełnych energii i pewnych siebie, bo wychowywanych z poszanowaniem wszystkich zasad prawidłowego rozwoju, w pierwszym tygodniu doprowadziła nas do białego szaleństwa.

Wspominałam, że nie mamy tu ogródka? Kiwi to dziwne stworzenia, ich podwórka ograniczają się do wąskiego paska wokół domu, który z zamiłowaniem wylewają betonem. Wychodzę z dzieciakami codziennie na podjazd przed domem (kojarzycie Chłopka, rysowanego kredą ludzika na asfalcie? Wczoraj dostałam zadyszki po doskoczeniu na pole numer pięć).

Nagle jedyne, co robię przez pięć godzin, to zabawa z dziećmi – minus godzina języka polskiego, którą wymyślam na poczekaniu i sowicie okraszam piosenkami typu Zuzia, lalka nieduża i wierszykami Tu płynie rzeczka rysowanymi na plecach.

I wiecie co? To jest dobre.

W smutnych czasach okrutnej izolacji mam pięć godzin dziennie śmiechu, kontaktu fizycznego i sportu, gdy młodzi biegają wokół domu, a ja ich gonię. Trochę już mi tu odbija, bo chciałoby się czasem pogadać dłużej z kimś, kto urodził się przed 2014 rokiem.

Z niecierpliwością wypatruję chwili, gdy będę mogła wrócić do Polski i wyjść na piwo z przyjaciółmi.

Do zobaczenia (oby) niedługo!


6 komentarzy:

  1. Mam w domu dwójkę siostrzeńców i wiem, jak bardzo dzieci potrafią oderwać myśli od tej trudnej sytuacji i sprawić, że chcesz się uśmiechać i cieszyć razem z nimi. 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka praca jest kompletnie nie dla mnie. Zajmowałam się przez rok pewnym młodzieńcem i wiem już, że w tym zawodzie pracy szukać nie powinnam.

    Wyszło raptem na to, że epidemia jakby wyszła Ci na rękę, aktualnie masz stabilną pracę.
    Czyli zdecydowałaś, że jak tylko będziesz mogła opuścić Nową Zelandię, wracasz do Polski? Ciekawe na jak długo. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z pewnością to piwo będzie wówczas smakowało najlepiej na świecie! Niebawem to wszystko się skończy, musi!

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałam okazję uczyć dzieci, nawet chciałam być nauczycielką, ale szybko mi przeszło, bo zaczęły mnie denerwować. Zrezygnowałam z korepetycji i zajęłam się czymś innym, co bardziej mnie cieszy. Podziwiam cię za tą pracę z dziećmi, bo sama bym zwariowała :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam, że wiele osób szuka takich rozwiązań. Fajnie, że Ci się udało. Wydaje mi się że dzieci też zadowolone.

    OdpowiedzUsuń
  6. Widzę, że bardzo ciekawie wygląda taka praca za granicą, niestety ja bym się do takiej nie nadawała...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

zBLOGowani.pl