Osiemdziesiąt dziewięć dni, czyli mój staż na Ibizie, minęło jak jazda na rollercoasterze, szybko i
pozostawiając po sobie uczucie mdłości i euforię. W ciągu niecałych trzech
miesięcy zdążyłam pokochać tę pracę (do której, jak byłam wcześniej przekonana,
zostałam stworzona), znienawidzić ją i stwierdzić, że absolutnie się na
animatorkę nie nadaję i zakochać się od nowa. Oto podsumowanie mojej pracy
wakacyjnej.
Zabawa ekstremalna
Potrafisz skrzyć dowcipem i
rzucać w gości żartami, mimo że boli cię głowa, gorączka sięga czterdziestu
stopni, a ty wciąż myślisz o wczorajszej imprezie, która skończyła się dwie
godziny temu? Doskonale, animacja to miejsce dla ciebie! A już bez żartów (choć
o ich brak w animacji trudno), animacja to praca, która łączy największe minusy
pracy fizycznej i psychicznej. Przy zbiorach truskawek czy na budowie nikt nie
będzie wymagał od ciebie uśmiechu i czaru, a znów w pracy umysłowej nikt nie
każe ci trenować dwie godziny dziennie układów tanecznych. A to wszystko przy
krzywych spojrzeniach innych pracowników, dla których „my tylko się bawimy”.
Jasne, bawimy się i to jest w tej pracy cudowne, ale w myśl zasady ciężko
jest lekko żyć, ciężko jest bawić się od rana do nocy pięć dni w tygodniu.
Miałam wielkie szczęście, że szefowie
trafili mi się fantastyczni. Obydwaj byli pokręceni, jako że nikt normalny nie pracuje
w animacji (to prawda!), stanowili dziwną mieszankę choleryka i flegmatyka, którzy
śmieli się, gdy spóźnialiśmy się do pracy. Dzięki temu luźnemu podejściu do
pracy (jak słyszałam, zupełnie niespotykanemu wśród animatorów), stworzyli
atmosferę, w której chciało się pracować. Nieraz zdarzało się, że któreś z nas
dobrowolnie przychodziło do pracy na niektóre aktywności albo po prostu, by
spędzić czas z gośćmi.
Różne oblicza Kami |
Jak wytresować sobie dziecko
Ja byłam przekonana, że to praca
dla mnie, ekstrawertyczki o radosnym usposobieniu, nie mającej problemu z publicznymi
wystąpieniami. Popłakałam się w pracy chyba tylko dwa razy, znacznie częściej
miałam ochotę wymordować połowę populacji Ibizy, z gośćmi hotelu i kumplami z
pracy na czele. W ciągu tych trzech miesięcy nauczyłam się werbalizować swoje
problemy („nie, szefie, nie ma opcji, żebym to zrobiła, w zamian za to mogę
robić to”), tolerować zachowania, które mnie odrzucają, a wreszcie – krzyczeć
na szefa z Włoch, do którego tylko krzyki docierały. Spore osiągnięcie jak na
osobę o wpojonym szacunku do autorytetów.
Jedyne, co mnie przerażało w tej
pracy, to opieka nad dziećmi. Nigdy za nimi nie przepadałam, nie wiedziałam,
jak je uruchomić i jak reagują. A co dopiero dzieci włoskie czy francuskie,
którym nic nie przetłumaczysz? No nie da się, nie da!
Otóż się da.
W ciągu tego lata opanowałam
podstawy (słowo motyl, „Co ty robisz?”, „Gdzie jest mama?”, nazwy kolorów) w co
najmniej sześciu językach i już po pierwszym miesiącu dobrowolnie poprosiłam o
to, by umieszczać mnie w miniclubie. Dzieciaki w miniclubie różniły się: były
tygodnie, gdy przesiadywała w nim banda małych szatanów i dni, kiedy moje
aniołki biegły przytulić mnie na powitanie. Koniec końców, nauczyłam się je obsługiwać.
Sparta na Ibizie
Całe szczęście, że w naszych
pokojach tylko spaliśmy, inaczej niechybnie dopadłaby mnie depresja z powodu warunków,
w których musieliśmy przebywać. Pracownicy mieszkali w zawilgoconej piwnicy,
sześć osób na pokój, o prywatności i wygodzie można było zapomnieć. Przez trzy
miesiące niemal zdążyłam zapomnieć, jak wygląda normalny prysznic i jakie to
uczucie spać na miękkim łóżku. Nie zrozumcie mnie źle, bo to nie jest normalna
sytuacja, ale wiem już teraz, że mogę przetrwać jakiś czas w koszmarnych
warunkach i przeżyć.
Nawet bez wifi w pokoju.
No i prawda jest taka, że lepiej
z przyjaciółmi w piwnicy, niż samemu w kryształowym zamku. Dziewczęta, z
którymi mieszkałam (Polka z animacji, Angielka z recepcji, Argentynka –
hostessa i Hiszpanka z restauracji) sprawiły, że nasz pokój wypełniał śmiech od
rana do nocy.
Bilans zysków i strat
Czy żałuję? Nie, oczywiście, że
nie!
Czy zrobię to jeszcze raz? Nie,
oczywiście, że nie!!!
Animacja to cudowna praca.
Rozszerza horyzonty, uczy wielu soft skills takich jak komunikacja i praca w
zespole, pozwala przełamać strach przed publicznymi wystąpieniami i mówieniem do
mikrofonu przed setką ludzi, uczy języków obcych i pozwala zawiązać przyjaźnie
na całym świecie. Jest to przy tym praca wyczerpująca i frustrująca, praca, do
której trzeba dużo cierpliwości i uważnego słuchania siebie i tego, czego
potrzebuje nasze ciało (każde z nas zaliczyło „samotną noc”, gdy cała reszta
teamu szła na imprezę, a jedno z nas zostawało w pojedynkę w pokoju, jak i samotny
spacer nad morze, z dala od ludzi). Z punktu widzenia samorozwoju jest to praca
marzeń, ale ten rozwój jest okraszony ogromnym wysiłkiem. Ważę w tym momencie
sześćdziesiąt kilo – dokładnie tyle samo, ile rok temu po Ameryce. Różnica taka,
że w zeszłym roku wyglądałam jak pączek, a w tym mam umięśnione ramiona, płaski
brzuch i skórę złotą jak lalka Barbie. Zdaję sobie sprawę, że miałam szczęście –
od pewnych pracowników słyszałam, że jesteśmy chyba jedynym hotelem w Hiszpanii,
gdzie animatorzy mają dwa dni wolnego, a z pewnością jedynym o tak nietypowym,
wyluzowanym szefostwie. Możliwe, że gdyby nie te dwa czynniki, dziś pisałabym
do was w dużo gorszym stanie. A tak, jeśli pytacie, czy polecam:
Pierwsze zdjęcie wow, te widoki <3
OdpowiedzUsuńfajnie, że trafili ci się szefowie, którzy są na tyle normalni, by mieć zdrowe podejście do pracowników ;)
OdpowiedzUsuńPotwierdzam, miałam szczęście :D
Usuń