Po burzy słońce wyjrzało wyjątkowo szybko,
na tyle, żeby załapać się na ostatnie krople deszczu i stworzyć przepiękną
tęczę. Jaki to był cudowny dzień!
Dzisiaj nasza grupka podróżników rozrosła
się do pięciu elementów - dołączyli Anglik i Niemka. To zmieniło dynamikę
relacji między nami, a dziewczyna, która doprowadziła mnie wczoraj do białej
gorączki, skakała dziś od osoby do osoby, a więc zaaplikowała mi tylko 1/5
wczorajszej dawki jej zakochania w sobie samej. Co za cudowny dzień.
Zwiedziliśmy dziś jaskinię świetlików
(nawet dwukrotnie, za pierwszym razem błyskotliwie idąc tam w środku dnia, by
zastać pustkę). Drugi raz poszliśmy w środku nocy i po kilkulitrowym kartonie
wina, a więc w doskonałym humorze.
Byliśmy dziś w centrum kiwi. Ptaków, nie
owoców. Dzikie kiwi są większe, niż sobie wyobrażałam, ociężale i tłuściutkie
jak dobrze wykarmione koty. Dreptają jak czaple i wsadzają długie nosy w każdą
szczelinę. Gdy zobaczyliśmy cennik tego miejsca i zrzedły nam miny (dyskretnie
zaczęliśmy się już wycofywać w stronę drzwi), miła pani z obsługi spytała nas
znacząco, czy jesteśmy stąd, na co my, z naszymi akcentami - polskim,
niemieckim, szwajcarskim, holenderskim i brytyjskim - zapewniliśmy ją, że
oczywiście, jesteśmy stąd. Widzicie, większość miejsc na południowej wyspie ma
dwa cenniki – dla miejscowych i dla turystów.
Puściła nas ze zniżką na 13 dolarów.
Przypadkiem wpadliśmy na lokalny, malutki Fish
and chips shop. Lunch za grosze, zjedzony w najpiękniejszej restauracji
świata - na ławce przy plaży. Wiatr ziębił nam palce i tarmosił włosy, a słońce
oślepiało. Nasz śmiech słychać było pewnie aż w Auckland.
Hokitika oferuje wystarczająco ślicznych
miejsc, by urozmaicać nasze wygłupy przez cały dzień pięknymi widokami. Obiad
zaś wyszedł nam królewski - całą piątka zatrzymaliśmy się u Chrisa, naszego
hosta. Chris pochodzi z Niemiec, a w tym małym miasteczku ma cały dom dla
siebie. Przygotowaliśmy spaghetti (wyobrażacie sobie, że pół kilo mielonego z
niższej półki kosztuje tu ponad dziesięć dolców? Skandal.) i doprawiliśmy to w
naszych żołądkach białym winem.
Rozmowa kwitła w najlepsze, gdy
przypomniało nam się o jaskini (pod którą zostawiliśmy rano samochód Jenny), a
po powrocie Chris oglądał już swój serial. Zabiło to atmosferę. Właśnie leci
trzeci odcinek, a ja piszę post na bloga na telefonie.
Wczorajszy dzień mocno mnie podbił. Był
taki jeden filozof, co kazał wątpić, i wczoraj wątpiłam w siebie - czy aby ma
pewno nasza trzecia towarzyszka jest tak w sobie zadufana? Jak mogę mówić, że
jestem elastyczna w podróży, skoro jedna dziewczyna doprowadziła mnie do furii?
Może jestem rozkapryszoną panienką, która nie potrafi podróżować na krzywy pysk
jak kilka lat temu?
Dzisiaj rozmawiałam z przyjaciółką,
stworzeniem o największym sercu i cierpliwości, która sięga dużo dalej niż
większość ludzi.
Ona odbiera naszą towarzyszkę dokładnie
tak samo jak ja.
Kamień z serca!
Najbliższe trzy dni spędzimy w piątkę i o to się nie boję, a dalej - dalej szykuje się nam poważna rozmowa.
Jaskinia świetlików... to musiało być niesamowite...
OdpowiedzUsuńPrzyszło mi do głowy, by z tą dziewczyną na serio porozmawiać w cztery oczy, że Cię irytuje, ale wiesz, nie agresywnie. Bo jeżeli będziesz z nią miała dłużej wytrzymać... I druga rzecz przyszła mi do głowy, dokładnie zaraz po przeczytaniu o Twoim zwątpieniu w siebie. Może potrzebujesz tę podróż odbyć sama?
Zgadzam się z Anną, najlepiej sprobować porozmawiać na spokojne z tą dziewczyna.
OdpowiedzUsuńUwielbiam czytać o twoich przygodach. A sama nie dałabym rady pisać wpisu na telefonie ;)
OdpowiedzUsuń