Dzisiaj opowiem wam o czarnej stronie podróżowania. To w zasadzie powinno robić za solidny wstęp, bo dobrze jest od czasu do czasu zejść na ziemię i przypomnieć sobie, że podróże to nie tylko palemki i instagramy, ale też rzyganko, gorączka i pięć swetrów na grzbiecie.
A
pięć swetrów to czasem za mało.
Odcinek
drugi piszę do was z promu, który wywozi mnie na Południową Wyspę.
Krótki
infodump dla nowych w moim królestwie: Nowa Zelandia składa się z dwóch wysp.
Pierwszą z nich zwiedzałam już w marcu, a teraz spędzę cały lipiec odkrywając
drugą z nich. Epidemię póki co zakończyliśmy, bardziej martwi mnie to, że
zaplanowałyśmy zwiedzanie na sam środek zimy.
Przerwa.
Zaraz po tym, jak napisałam powyższe słowa, zerwał się wiatr, a fale
rozkołysały naszą łajbę tak, że połowa pasażerów skończyła rzygając jak koty.
Ja
też.
Ostatni
dzień spędziłyśmy w Wellington. Couchsurfing obecnie trochę umarł – zablokowano
nam dostęp do kont, dopóki nie zapłacimy – przez co użytkowników jest niewiele,
ale znalazłyśmy kolejnego hosta, w dodatku mieszkającego w samym centrum.
I
byłoby prawie super, gdyby nie to, że Tim chrapie jak traktor. Chrapie tak, że
budynek trzęsie się w posadach, chrapie tak, że obrusza lawiny w górach,
chrapie tak, że Nowa Zelandia ukrusza się i wędruje trochę bliżej Antarktydy.
Tim
ma maszynę, która go wycisza, ale nie lubi jej nosić. Założył ją dopiero koło
drugiej w nocy, gdy cała zapłakana poprosiłam go o zatyczki do uszu. To zresztą
była tragiczna noc. Tim ma wystarczająco zapasu tłuszczu, by obdarować nimi
mały pułk wojska, więc nie marznie w nocy, ale mnie i koleżance się zdarzyło.
Wyobraźcie
sobie, jak dziś wyglądałam: wciąż przeziębiona, po pięciu godzinach snu,
wykołysana falami i z żołądkiem, do którego wciąż jeszcze nie odważyłam się nic
wsadzić. Ahoj przygodo!
Teraz
już jest mi dobrze. Znalazłyśmy śliczny hostel, w którym mają duży koców i
termoforki, o siódmej wieczorem serwują zupę, a o ósmej murzynka i lody. A
Kamcia z pełnym brzuszkiem to szczęśliwa Kamcia.
Hostele
to w ogóle czarujące miejsca i jestem ich wielką fanką. O ile mają dobrą
przestrzeń wspólną, na którą zwykle składa się tysiąc mebli, a każde z innej
parafii, a na nich porozkładana banda podróżników – też każde z innej parafii.
W chwili, gdy to piszę, na kanapach przed kominkiem siedzi trójka Argentyńczyków
(jeszcze z nimi nie rozmawiałam, zgaduję po akcencie), starsza pani z Auckland
robi na drutach, a sześćdziesięciodwuletni Maorys opowiada nam historię swojego
życia.
No
i jesteśmy jeszcze my dwie, ja i Jettie. Jettie posiada zatrważającą zdolność
mówienia o wszystkim zasadniczo bez przerwy, ale poza tym jest też kochaną
duszyczką, którą poznałam trzy miesiące temu, zastępując ją na stanowisku aupair w Auckland.
Bałam
się tej podróży przez zimę jak wszyscy diabli (kto o zdrowych zmysłach się w
coś takiego pakuje), ale nasz największy wróg jest też naszym największym
sojusznikiem: hostele o tej porze roku (i w sytuacji, gdy 90% obcokrajowców
wróciło do domu) prześcigają się w ofertach, rabatach i dodatkach, którymi
ściągną nielicznych wariatów do siebie.
Korzystamy.
Już
za kilka dni spotkamy trzecią i ostatnią dziewczynę, która spędzi z nami ten
szalony miesiąc. Ale o artystce Johannie opowiem wam następnym razem.
Mój znajomy ma także zatłuszczoną tchawicę i śpi w maszynie do oddychania, inaczej cała Europa miałaby trzęsienia ziemi przez wszystkie noce.
OdpowiedzUsuńWciąż jestem ciekawa czy mam chorobę morską czy nie mam. Kiedyś to sprawdzę. ;)
Zima jest dla mnie najlepszą porą na turystykę. Po pierwsze dlatego, że nie lubię nadmiernego ciepła, po drugie dlatego, że mniej turystów (albo wcale).
Też znam te mroczne strony podróżowania. Mimo, że dobrze pływam, panicznie boję się statków. Płynięcie promem z Malty na Gozo było dla mnie traumatyczne. A motorówką na błękitną lagunę... cóż... nigdy więcej.
OdpowiedzUsuń