Hokitika i plecak pełen nienawiści



Od zawsze planowałam na blogu pisać wyłącznie szczerze i z serduszka, a że obecnie moje serduszko płonie nienawiścią, to zapraszam was serdecznie na wpis pełen zła.

Jesteśmy w Hokitika, małym miasteczku w centrum południowej wyspy. Szumi deszcz, z pokoju obok dobiegają dźwięki filmu, a ja jestem dziś tak wyczerpana, jak nie byłam od tygodnia. Będę mówić bardzo złe rzeczy i nie będę wcale doceniać, że jestem w najpiękniejszym kraju na świecie i mam ogromny przywilej włóczenia się po świecie w czasie, gdy większość z nas jest uwięziona. Będę zła. Jutro rano mi przejdzie, obiecuję.

Dwie noce temu, w Nelson, trafiłyśmy w hostelowym pokoju na wariatkę z bipolarem, która całą noc chodziła, gadała do siebie, śpiewała, wydzwaniała po ludziach wyzywając ich i nie dość, że trzymała nas całą noc na nogach, to jeszcze nastraszyła nas jak wszyscy diabli.

Wczoraj zajechałyśmy odebrać Johannę, która miała do nas odtąd dołączyć. Zabrała nas na obiad do znajomych, obiecała zniżkę za pokój w części dla pracowników i wydawała się bardzo w porządku. Może troszkę za dużo gadała o sobie, ale wiadomo, stres, pewnie chciała się nam pokazać z jak najlepszej strony.

Poszłyśmy spać, a pół nocy naszym snom (i częstym pobudkom) towarzyszyły ryki Rammsteina, która wprawiały w drżenie cały pokój.

Następnego dnia dowiedziałyśmy się, że zniżka za spanie w pokoju pracowniczym (jak można się domyślać, nieco odbiegającym standardem od pokojów gości) wyniosła cztery dolary. Cztery dolary dzieliły nas od nocy spędzonej w ciszy i komforcie.

Dziś spędziłyśmy cały dzień z Johanną.

Tyle osób mówi mi, że podróżowanie w pojedynkę jest takie trudne.

Otóż nie, moi drodzy.

To podróżowanie z ludźmi jest trudne.

Boże, ile ta dziewczyna mówi o sobie. W zasadzie nie prowadzi dialogu, nawet gdy dialog toczy się obok niej, za każdym razem gdy otwiera usta, robi to, by podzielić się z nami fascynującą historią z jej życia. Po jednym dniu w jej towarzystwie mam wrażenie, że usłyszałam już wszystko o jej chłopakach, dziewczynach, rodzicach, siostrach i o niej samej. I o tym, że spędziła noc w jaskini – jakieś siedemdziesiąt razy.

Z przyjemniejszych rzeczy, zwiedziłyśmy dziś Pancake Rocks, które wyglądają jak pyszne naleśniki, a ja obiad zjadłyśmy bagietkę maczaną w serku śmietankowym. A na ten drugi obiad – znaczy się, kolację – holenderskie danie hutspot. A Nowa Zelandia jest piękna jak zawsze. Zgodnie z tym, co mówił mi szef, co zakręt to lepszy widok, a szczęka na każdym przystanku opada coraz bardziej. Ten kraj jest cudowny.

Ponieważ nadal zionę nienawiścią, a bardzo się w tym stanie nie lubię, dziś zostawiam was z krótszym postem, a sama uciekam poczytać przed snem Kwiaty dla Algernona. A w nocy będę pracować nad drogami ucieczki z piekła, w które sama się wplątałam.




2 komentarze:

  1. Zgadzam się z Tobą w 100%, podróżowanie z ludźmi jest trudne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dziwię się, że jesteś zdenerwowana. Ja też nie lubię za bardzo z innymi podróżować. Z tatą zostałam zmuszona do płynięcia motorówką. Ze znajomymi każdy chciał co innego. A jak jadę z moim partnerem, to jest idealnie :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

zBLOGowani.pl