Pożegnanie z Auckland - co dalej?



Spóźniłam się rano, by pożegnać szefową i podopiecznego, a ten fakt martwi mnie nawet czternaście godzin później, gdy piszę tego posta spod pierzynki w pokoju pewnego policjanta. Ale wszystko po kolei.



Ranek był słoneczny i gdy we trójkę z koleżanką i podopieczną ruszyłyśmy grząskim podjazdem, powitała nas tęcza. Wracam tu w sierpniu, więc nie dramatyzowałam jakoś szczególnie, ale smutno mi było po raz ostatni iść wzdłuż wzgórza, w końcu którego górowała Sky Tower (nazywana przez moich podopiecznych Zamkiem Świętego Mikołaja) i po raz ostatni odwiedzić podstawówkę podopiecznej, którą uważam za nieskończony raj. Jest kolorowo i wszędzie rosną drzewa; po torze rowerowym wędrują spokojnie pukeko, czyli niebieskie kurczaki, a mali ludzie śmieją się i są tak szczęśliwi, że od tego szczęścia i mi robi się lekko na duszy.

Mówię wam, jeśli niebo istnieje, to po śmierci wszyscy skończymy w nowozelandzkiej podstawówce.

Bardzo typowe dla Nowej Zelandii jest to, że w trasie mijasz bardzo dziwne, duże rzeczy. Na przykład psy.

Po powrocie stała sekwencja wydarzeń: prysznic, na śniadanie owsianka z owocami i w pół godziny później byłam już spakowana.

Auckland żegnało nas gęstym deszczem i korkami.

Padało.
I padało, padało i padało. A potem padało jeszcze trochę.

Po trzeciej godzinie ulewy zorientowałyśmy się, że może nie są to idealne warunki dla rozbijania namiotu i wyciągnęłyśmy telefon. Telefon koleżanki, bo ja próbuję regenerować się w trybie offline. (Mówiłam, że skończyłam w czerwcu pisać książkę, której akcja dzieje się w Nowej Zelandii? Skończyłam. Proszę trzymać kciuki.)



Reszta wieczoru przebiegła elegancko, jak zwykle przebiegają pierwsze dni epickich podróży: lunch w supermarkecie, publiczne toalety i błąkanie się po omacku w mieście Taupo, by odnaleźć dom naszego hosta.

Chris ma trzydzieści parę lat, dwa koty i psa; jest policjantem i rozwodnikiem. Chatę ma tak fajną, że przez dobre dziesięć minut sama rozważałam dołączenie do policji.

Mój zapał ostudziło uświadomienie sobie, że jestem bezdomną imigrantką, która od pół roku „jutro” idzie na siłownię i dostaje zadyszki w drodze z pokoju do kuchni.

Koty, w każdym razie, miał świetne.

Mgła, którą widać na zdjęciu, to pęknięcia w ziemi w okolicy wulkanu. Para śmierdzi zgniłym jajkiem.


Dostałyśmy u Chrisa własny pokój z cieplutkim łóżkiem i naprawdę było to jedyne, czego tego dnia potrzebowałyśmy. Jutro rano ruszamy dalej. Nie mamy większego planu, porządne zwiedzanie zaczniemy dopiero po przepłynięciu promem na południową wyspę. Ponieważ za każdym razem, gdy zaczynam myśleć, zamartwiam się jak stara babcia, nie myślę za dużo. Miesiąc w górach, bez planu, domu i na ograniczonym budżecie brzmią znośnie, a szczególnie odkąd porozmawiałam z szefostwem i wiem już, że w sierpniu wrócę do ciepłego domu, do mojego łóżeczka i zdrowych, domowych obiadków.

I chyba pozostaje mi rozpocząć odliczanie. 32 dni do końca mojej wielkiej, epickiej podróży po Nowej Zelandii. Zostaniecie ze mną?



3 komentarze:

  1. Zapowiada się iście epicko. Tak, wybrałaś najwłaściwsze określenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oooo, jakie ciekawe wieści od ciebie ;) aż jestem ciekawa, jak wygląda ten "raj na ziemi" czyli podstawówka, o której piszesz ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

zBLOGowani.pl