Dzień na australijskiej farmie [reportaż]




Dziś będzie podejście do zupełnie nowej formy - trochę reportaż, trochę z kamerą wśród zwierząt Australijczyków. Chciałam pokazać wam, jak wygląda moje życie tutaj, bo to nie jest tak, że hej przygoda i hulaj dusza. Opowiem wam, kim jest Wiosna, czym się zajmuje mój szef i jak wygląda mój dzień pracy.

Bonus: wiecie, czym jest cyfomandra?

Przede wszystkim jednak postaram się wam pokazać, jak wygląda codzienne życie na australijskiej farmie.

*

Nie wiem, kto jest bardziej zdziwiony tym, jak szybko przestawiłam się na wczesne pobudki – ja czy Wiosna, pies, którego co rano wyprowadzam na pastwisko.

Wiosna nie narzeka.

Gdy wracamy i Wiosna dostaje śniadanie, słyszę już wrzaski kur i trzech kaczek, denerwujących się, czy o nich nie zapomniałam. W czasie, gdy sypię karmę i wypuszczam je z kojców, urządzają pod moim adresem wściekłe tyrady. Są przesłodkie i uwielbiam je. Gdy chodzę po farmie, wybiegają mi na spotkanie jak stęsknieni kochankowie.

Wiosna też lubi kury, a najbardziej je jeść. Trzymamy go na kilkumetrowym sznurze na werandzie. Nie podoba mi się to wcale, bo uważam to piekło, wyobraź sobie: być przykutym do werandy całymi dniami. Z werandy jest widok na otwarte pola, lasy, łąki i te paskudne kurczaki, które mogą wałęsać się po podwórzu do woli. Czy to nie jest piekło, mieć wolność na wyciągnięcie łapy?

Siadam do śniadania i znikąd pojawia się Peter, mój szef.

Peter mówi o sobie, że wie po odrobinie z każdej dziedziny, i że jest bezrobotnym facetem, który odpadł ze studiów.

Peter jest aktorem.

Jest tymczasowo bezrobotny, owszem; ale większość życia pracował jako kierownik zespołów; ma charyzmę i pewność siebie wystarczającą, by mówić niezależnie od rozmówcy.

Nigdy nie spotkałam nikogo, kto komunikowałby się tak jak on. Pete nie rozmawia, Pete wygłasza przemówienia. W czasie, gdy nieprzytomna sypię sobie płatki do miski i marzę jedynie o paru minutach na Instagramie, dopóki mój mózg nie zacznie pracować, Pete chwyta słoik z papierową etykietą i wygłasza wykład na temat stanu australijskiej ekologii.

Czasem, gdy czuję się szczególnie złośliwa, robię test – sprawdzam, jak długo jest w stanie mówić bez żadnej reakcji z mojej strony, nawet zachęcającego „hm”.

Wyniki testów wskazują jednoznacznie, że mój wkład w rozmowę jest dla Pete’a nieistotny.

Dziś mam dwa zadania – po pierwsze, muszę zgrabić piasek, który ostatnie deszcze wypłukały z podjazdu, a następnie wypielić chwasty z ogródka. Nie kocham tej pracy. Proste, fizyczne czynności nudzą mnie, więc przez kilka kolejnych godzin słucham do towarzystwa audiobooków. Aktualnie odświeżam sobie kolejne tomy Ani z Zielonego Wzgórza.

W trakcie pracy urządzamy sobie z Peterem przerwę na kawę. Pete może być oficjalnie bezrobotny, ale ma na farmie mnóstwo pracy. Kolejną porcję dokłada mieszkający kilkanaście metrów dalej 91-letni teść Pete’a, Jan. Pete chyba jest zmęczony opieką nad starszym człowiekiem, a może nie lubi go z całego serca, bo przy każdej okazji informuje mnie, jak okropny jest Jan i jak paskudnym człowiekiem był całe życie. Głęboki sprzeciw wywołują we mnie ludzie, którzy obsmarowują swoją rodzinę przed obcymi (to zaczęło się pierwszego wieczoru, ledwo przyjechałam). W angielskim jest taki fajny zwrot, talk shit. Don’t talk shit about your family.



Poznałam Jana i niezależnie od tego, jakim okrutnikiem był kiedyś, obecnie jest kruchym staruszkiem o połowę ode mnie mniejszym, któremu przejście od kanapy do lodówki zajmuje pół godziny. Jego żona jest teraz w szpitalu, a do najbliższych sąsiadów mamy kilkadziesiąt kilometrów. Jan w swoim domku na wsi jest więźniem.

Mam szczerą nadzieję, że nigdy nie zostanę w sytuacji, w której moim jedynym kontaktem ze światem będzie półgodzinna wizyta zięcia, który mnie nie cierpi. Panie, uchowaj.

Peter i jego żona, która obecnie jest w Europie u rodziny, przeprowadzili się na wieś sześć lat temu - wcześniej mieszkali w Sydney. Pierwszego wieczoru powiedzieli mi, że mają szóstkę dzieci, obecnie już dorosłych, wśród których chyba jest jedno martwe. Albo poza tą szóstką było jedno martwe. Rozmowy o martwych dzieciach z pewnością nie spodziewałam się pierwszego wieczoru tutaj.

Żona Petera sprzedaje pielgrzymki, oboje są aktywni w kółku przykościelnym, a szóstkę swoich dzieci uczyli w domu. Gdybym była bohaterką w filmie, byłabym pewna, że mają kolekcję trupów na strychu, bo są tak stereotypowym małżeństwem z horrorów.

Na razie jednak jeszcze nikt mnie nie zabił.

Jan, oprócz żony Petera, ma jeszcze jedną córkę, adoptowaną. O tym, że jest adoptowana, nie mogłabym zapomnieć, bo zarówno Jan, jak i Pete podkreślają to przy każdej okazji – jak dotąd na siedem wspomnień na jej temat, sześć razy usłyszałam słowo adoptowana. Nie wiem nawet, jak ma na imię, ale do śmierci będę pamiętać, że była ADOPTOWANA. Trochę jej współczuję.

 Po kawie idę do ogrodu. Ten ogród tutaj to imponujące miejsce, dzikie i pełne chaosu jak burdel w mojej głowie. Peter regularnie robi mi wykłady z rolnictwa w Australii, wyjaśnia związki między grzybnią a ziemią, tłumaczy, jak dbać o ziemię, by wyciągnąć z niej jak najwięcej. Razem projektujemy pastwiska dla krów, bo krowy potrafią przywrócić do życia nawet wysuszoną, martwą ziemię. Niewiarygodne.

W ogrodzie Petera zasadzone jest wszystko. Obok siebie rosną cukinie, truskawki, buraki i koper. Kojców z warzywami jest kilkanaście, a w każdym z nich panoszy się kilka gatunków roślin. Ponieważ jesteśmy w Australii, każdy taki kojec wymaga dobrych kilku minut podlewania dziennie, inaczej wszystko umiera.

Całe szczęście, że istnieją audiobooki, bo i ja umarłabym – z nudy.

W czasie podlewania podjadam truskawki. Słodycz. Dzięki Peterowi miałam też okazję spróbować domowych grejpfrutów, passion fruit i owoców tamarillo, która według polskiej wiki nazywa się cyfomandra grubolistna.

Cyfomandra smakuje jak kiwi i nie dziwię się jej, że jest taka kwaśna. Też bym była kwaśna, jakbym miała na imię cyfomandra.



Wieczorem jemy gulasz z warzyw świeżo wyrwanych z ogródka. Jedzenie jest tutaj podobne do siebie, bazujące na tym, co dojrzeje (w styczniu zdecydowanie królowała cukinia), a po obiedzie jedziemy do Bairnsdale na spotkanie kółka dyskusyjnego.

Zdecydowanie zaniżam średnią wieku, która beze mnie wynosi sto dwadzieścia sześćdziesiąt lat. Wszyscy są dla mnie przesłodcy, ale też pozostają w pełni profesjonalni. Prowadzący koło pilnuje, by cały czas ktoś przemawiał. Przemowy są krótkie, kilkuminutowe.

Peter ma wykład na temat ekologii i grzybni. Zaczynam już chyba rozumieć, dlaczego ten człowiek nie potrafi normalnie rozmawiać.

Brakuje mi tu ludzi, bardzo. Jestem w kontakcie ze znajomymi (co za szczęście, że żyjemy w świecie, na którym jest internet) i mam czas, by pisać i czytać, ale często jestem samotna - jak Wiosna i Jan, uwięziona bez samochodu, z dala od miasta. 

To już moje ostatnie dni tutaj – na początku przyszłego tygodnia ruszam dalej.

Dokąd?

Któż to wie. Przygodo, nadchodzę.

By być na bieżąco z moimi przygodami w Australii - kliknij w obrazek :)




2 komentarze:

  1. Hejka! A nie próbowaliście jakoś zrobić mu odrobinę miejsca? Miejsce ogrodzone z dala od tych kurczaków? Dla mnie zdecydowanie lepiej byłoby wypuścić psiaka, niż go więzić ze względu na kury, no chyba, że Peter po prostu się z tego utrzymuje, to inna rozmowa..

    Co do teścia.. własnie to jest życie, karma wraca. Jak wczesniej był taki dla innych to w przyszłości inni odwdzięczą mu się tym samym. Szkoda człowieka, bo to staruszek, który już byt wiele życia nie ma, ale to jednoczesnie taka nauka dla Ciebie, mnie i kazdego czytelnika żeby SZANOWAĆ ludzi i siebie.

    Nudna robota, ale niektórzy taką robotę mają na co dzień i co gorsza, nie mogą jej zmienić. Gdzie ruszasz dalej? Mega ciekawy wpis, będę czekać na dalsze losy, podróżniczko :d

    OdpowiedzUsuń
  2. Po twoim reportażu nie chciałabym spróbować takiej przygody. Nie chciałabym oglądać cierpienia Wiosny na werandzie, słuchać przemówień i zastanawiać się, dlaczego świat jest taki zły...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

zBLOGowani.pl